czwartek, 7 lutego 2013

Teza, Antyteza, Synteza.



Dzisiejsza porcja słów będzie dotyczyła jednej z moich teorii, teorii dotyczącej związków i wyborów determinujących matrymonialne posunięcia. Teoria ta opowiada o ciągu błędów i pomyłek które prowadzą do poznania osoby idealnej.

Wyszedłem z założenie że nie można pozwolić by błędy gniły sobie od tak, pozostawione same sobie, bo później twój życiorys wygląda jak skwer przy dowolnym polskim blokowisku, cały upstrzony nieposprzątanym psim gównem. Toksyczną, zasraną kloaką pomyłek. Zwłaszcza pomyłek które dotyczą spraw serca, i wcale nie chodzi mi tutaj o cholesterol.

Stworzyłem dla siebie system. Zawsze miałem jakiś w zanadrzu. Kilka systemów oceny dziewczyn, autystyczny system podróżowania w miejskiej komunikacji, klasyczny system korzystania z pisuarów, a przede wszystkim różne systemy dotyczące relacji międzyludzkich wynikające z socjalizacyjnej nieporadności i kurewskiego kretynizmu w relacjach interpersonalnych.

Metoda którą pragnę wam przedstawić albo okazała się samoistnie skuteczna, albo sam dopasowałem ją na siłę i sprawiłem że się sprawdziła, sam dociąłem ją do moich matrymonialnych losów.
W każdym razie zaprezentuję ją, a nóż, a co. Może ktoś ma tak jak ja, może pomoże komuś zrozumieć dlaczego oraz czemu.

Kluczem do stworzenia mojej marnej teorii jest Georg Wilhelm Friedrich Hegel, może ktoś z was o nim słyszał, jeśli tak to wiecie że ta wiedza jest prawie całkowicie nieprzydatna.
Niemiec zaprojektował na swój sposób dialektykę, tłumacząc nią bieg historii. W uproszczeniu można ją sprowadzić do trzech słów: teza, antyteza, synteza. Twierdzi on że zaistniały historyczny fakt (teza) zawsze znajduje swoje przeciwieństwo (antytezę), a starcie tych dwóch faktów tworzy ostatecznie ich połączenie (syntezę). Hegel tłumaczył tym wszelkie rewolucje, oraz nieustanną dynamikę zmian świata. 

Filozofia Hegla wpasowuje się w mój trójkowy układ świata. Trzech „odpukań” żeby nie zapeszyć, trzech dni od momentu poznania do pierwszego telefonu, kłopotów które chodzą trójkami, oraz związków których data ważności mijała po przekroczeniu trzeciego miesiąca.
Wziąłem tą wydumaną teorię i nadmuchałem ją jeszcze bardziej. Dialektyka posłużyła mi do wytłumaczenia sobie dlaczego po większej ilości nieudanych podbojów udało mi się znaleźć dziewczynę idealną.
Tym razem mówię to bez żartu i próżności.
Poniższe przykłady podam w znacznym uproszczeniu, a moja godność szepcze mi do ucha żebym wspomniał że miałem więcej niż trzy dziewczyny, te podane poniżej to raczej proste archetypiczne symbole.

Pozwólcie więc że przedstawię wam tezę. Teza nie jest może piękna, jest za to interesująca. Jako że nie wypada pokazywać mi jej zdjęć, a nie chcę specjalnie się rozwodzić nad jej aparycją, powiem tylko że w dziesięciostopniowej skali plasuje się gdzieś na poziomie szóstki, z dość dużym, zbliżającym ją do siódemki, hakiem.
Gdyby była tylko pustym ciałem nie byłaby specjalnie interesująca, wystarczyło jednak zaglądnąć przez dowolną szparę, lukę do jej wnętrza by przekonać się o płonącym w niej żarze. Żar ten parzył i był trudny do opanowania. Była zdrowo popieprzona. Piła za dużo, i zatruta kończyła w okolicznościach które w baśniach nazywano „Śpiącą królewną”.

Zresztą w takich okolicznościach ją poznałem. Z księciem który chciał dokończyć wieczór w miłych okolicznościach, nie kłopocząc się przy tym wybudzaniem wybranki. Ocaliłem ją przed nim, a mój dobry uczynek przerodził się w trzymiesięczny cierń w dupie, który wtedy nazywałem związkiem.
Gdzie wtedy było prawo że dobre uczynki wracają do ciebie ?
Był to czas pełen niepewności co do jutra, wzajemnego siłowania się na różne definicji fundamentalnych uczuć oraz walki o to kto będzie bardziej złośliwie dziecinny.

Mimo wszystko prawdą jest powiedzenie że tylko dobre wspomnienia zostają, bo po mimo tego całego gówna, uśmiecham się wspominając tamten czas. Choć w tym wypadku prawdopodobnie śmieję się sam z siebie.

Antyteza, antyteza. Zaprzeczenie pierwszej, negacja tezy. Jest nieco odsunięta w czasie od swojej dialektycznej poprzedniczki, i składa się z kilku dziewczyn które w tamtym czasie poznałem. Antyteza to po prostu dobra dziewczyna, ciepła. Nieprzeintelektualizowana, spokojna, uważająca że własny światopogląd niekoniecznie trzeba siłą narzucać innym. Wyrozumiała, a przede wszystkim zrozumiała i przewidywalna.
Miód i słodycz.

Synteza. To nieprawdopodobne że ją odnalazłem ją tak szybko. Ta dziewczyna jest jak dziecko Lucyfera i Marii Panny. Wiem że niektórzy nazwą to miłością, ale ja uważam to pojęcie za zdewaluowane i zdecydowanie nadużywane. Dla mnie to nie jest przypadek, jakaś nieprawdopodobna koniunkcja zdarzeń.
To przewidywalna kolej rzecz, a jedynym problemem jest czas.
Czas mijający na poszukiwaniach i czas stracony na żerowaniu w uczuciowym śmietniku.
Ja nie tracę czasu z syntezą, nie ma u nas takiego pojęcia. Nie ma się rozpisywać nad szczęściem, bo szczęście tak jak i prawda bywa nudne.

Jest możliwe że pierwsza dziewczyna, chłopak jakiego poznacie okaże się być syntezą, bo nie musi ona być związana konkretnie z zakończonymi związkami oraz minionymi miłościami. Na tezę i antytezę mogą składać się wszelkie doświadczenia, dowolność kształtuje życie.

Patrząc po swoich znajomych, jest także kilku którzy również odnaleźli swoje idealne połączenia, problem jest one często z syntezy przeradzają się w nową tezę, odbiegającą od swojego pierwotnego stanu i w dialektycznym kursie oddalają się coraz bardziej, stając się innymi osobami.

Niestety bywa  i tak że coś co na początku wydawało się wzajemnym dopełnieniem wymyka się z formy i kompletnie przestaje do siebie pasować.

Taka już bywa dialektyka losu.

Nieprzewidywalna ewolucja.

Choć mam nadzieję że dla mnie to już koniec zmian.

niedziela, 27 stycznia 2013

Negocjowalna cnota.



„Książka, którą napisałem żeby mieć na dziwki i narkotyki.”

Jak on mógł to powiedzieć ? Że prostytutki. Że narkotyki. Ohydne. Obrzydliwe. Ludzi w swe objęcia wzięła groza i ciepło ich przytuliła. 

Raczkowski trafił z tą książką w idealny moment który prawdopodobnie dobrze napędzi jej sprzedaż. Najpierw wytrysnęła seks afera dotycząca modelek sprzedających się milionerom, a kilka dni później dyskutowano o chłopaku który podobno powiesił się przez marihuanę. Zbulwersowani publicyści wypowiadający się na temat „Książki, którą napisałem żeby mieć na narkotyki i dziwki.” mieli pełne pole do popisu, mogli dowolnie wpisać ją w kontekst wydarzeń i zlać autora po pupie. 

Prawda jest taka że kontrowersyjny w tym wywiadzie jest tylko tytuł. Ci którzy myśleli o jakiś ciekawych anegdotach, albo o materiale dającym podstawy do potępienia autora będą zawiedzeni.
„Książki, którą napisałem żeby mieć na narkotyki i dziwki.” swoim szczerym tytułem wrzyna się w moralność opinii publicznej, łechcze nabrzmiałą hipokryzję. Nazwa książki to tylko marketingowy chwyt który ma zacisnąć się na portfel zaskoczonego czytelnika. Nic więcej, inaczej ciężko byłoby sprzedać ten wywiad o niczym. Wywołana burza w szklance sprawi że zarobek rysownika będzie przyzwoity, i będzie mógł spokojnie przeznaczyć go na ulubione używki.
Prostytucja i narkotyki.

Powiem wam co na ich temat ma do powiedzenia Raczkowski. Dzięki temu nie będziecie musieli kupować tej książki, a co za tym idzie wspierać handlu kobietami czy też przestępczego świata dilerów. Bo według dużej części publicystów właśnie te dwa zjawiska stoją za pasjami rysownika.
Dziwki.

Cóż, Raczkowski jest entuzjastą konsumentem. Woli zaprosić do domu, bo burdeli się brzydzi. Nie lubi innych klientów. Zresztą nic dziwnego, bo sama świadomość tego co ta dziewczyny robiła pięć minut wcześniej musi być dość niepokojąca, a dowody oraz produkty uboczne jej pracy są raczej odstręczające. Woli bardziej prywatnie, intymnie, w ciepłej domowej atmosferze. Twierdzi że do burdeli chodzą mężczyźni którym nie staje, mają kompleksy albo przytłacza ich życie. 

Cóż, stawia go to w dość kłopotliwym towarzystwie.
Spojrzał w lustro i nie zobaczył w nim żadnego z wcześniej wymienionych typów klienta-konsumenta. Rysownik twierdzi że on jest inny. Raczkowski nie uprzedmiotawia kobiet, dla niego prostytutki są po prostu pracowitymi i zaradnymi dziewczynami. Zanim skorzysta z tego za co zapłacił wypytuje dziewczyny czy na pewno nikt jej ich przymusza i czy są szczęśliwe. Mówi że czasem zamiast uprawiać seks po prostu z nimi rozmawia. 

Nie rozumiem tego oburzenia i sensacji jakie wywołało wyznanie Raczkowskiego. Prostytucja jest tak stara jak nasza cywilizacja, istnieje od czasów życia mieszkańców groty Lazaret i będzie istniała dłużej niż korporacyjne wieżowce. Każdy z nas daje dupy na swój własny sposób, otrzymuje za to satysfakcjonującą zapłatę. Bo jak pokazała ostatnia afera, tylko waluta w jakiej się zarabia odróżnia kurwę od modelki, a sam pieniądz czyni dziwkę. Terry Prachett pisał że cnota to wartość negocjowalna. 

W stanie czystym prostytucja jest zjawiskiem niegroźnym, krzywdzi co najwyżej dziwkę i klienta.

Stan czysty jest bardzo podobny do stosunków Raczkowski kontra Dziwki. Pusty racjonalizm i kalkulacja.
Idzie do burdelu, albo raczej burdel przychodzi do niego. Daje poczucie bliskości i kontrolę nad sytuacją. Sytuacja jest pewna, bez zbędnych sensacji i komplikacji. Nie musi nikogo wyganiać, tłumaczyć, kłamać, krzywdzić i oszukiwać samego siebie. Płacisz wymagasz. Dziewczyna chce po prostu zarobić, zbiera na warzywniak pod Kijowem. Ona jest gotowa się oddać, ona jest gotowy jej zapłacić. Czysta sytuacja.

Nie jest to pochwała prostytucji. W przypadku Raczkowskiego to raczej wybór mężczyzny pozbawionego złudzeń. Wybór wydatku finansowego zamiast możliwych strat emocjonalnych do jakich może doprowadzić próba zrealizowania swoich potrzeb z poznaną na jedną noc kobietą. Raczkowski choć może nie chce doprowadzić do tego samego rezultatu tradycyjną metodą, w oparach konwenansów i na zasadach gry nazywanej flirtem. Mówi że dziwki dają mu dopływ tych samych substancji które zapewniają narkotyki.

Narkotyki.

 

Nie jest narkomanem jak sugeruje tytuł. Koks, trawka, LSD. Twierdzi że zdarzało mu się brać, a pali regularnie. Niezbyt szokujące wyznanie. Nurkował po LSD, i cytuje słowa znanego amerykańskiego komika o tym że jeśli ktoś chce brać i ma zamiar latać przez okna, niech lepiej wystartuje z ziemi. Nie jest to specjalnie inspirujące résumé. 

 

Bo ma rację bagatelizując narkotyki. To nie one zabijają ludzi. Twierdzenie że marihuana zabiła tego licealistę Stanisława z Warszawy to nic więcej jak populizm. Nie potrafię zrozumieć jego matki, nie mogła nie mieć świadomości co takie wyznanie rozpęta. Media czekają na takie smakowite kąski, o tyle smakowitsze od casusu Raczkowskiego, dziwkarza i narkomana że w przypadku tego licealisty na końcu historii oprócz narkotyków mamy jeszcze śmierć. Wprost, Newsweek walcząc o czytelników podchwyciły temat i przemieliły go na cuchnącą papkę. Nasz smak jest coraz bardziej stępiony, a wzrok reaguje tylko na jaskrawe kolory. Żywimy się tymi tematami, i jakże łatwo nas zmanipulować. 

 

Spójrzcie na mnie. Właśnie wydałem czterdzieści złotych na książkę która przypomina karton, taki jaki mają ci żebrzący na szczerość, napis typu „Zbieram na piwo.” itp. Ta książka jest zupełnie jak wyznanie, „Panie prezesie, nie będę oszukiwał, zbieram na browar. Dorzucisz się pan ?”




wtorek, 22 stycznia 2013

Getto Wolności



Władze Amsterdamu stojące na straży wolności do miłości każdego/każdej chcą ograniczać wolność tych którzy pewnych aspektów tej wolności miłości każdego/każdej nie akceptują.
Dziwne ? Wewnętrznie sprzeczne ? Już tłumaczę.

Holendrzy chcą przenosić skrajnych homofobów do kontenerowych osiedli, oddzielając ich od różowej i wesołej reszty społeczeństwa.

Ze strachu zwieracz się zaciska.

Gdyby coś takiego wprowadzono w naszym cudownym kraju, z racji swoich poglądów nie czułbym się specjalnie zagrożony zamknięciem w karnym kontenerze.
W skrócie, bo nic nie wkurwia mnie bardziej niż tłumaczenie się ze swoich poglądów na temat homoseksualistów, uważam że to nie moja sprawa w jaki sposób ludzie się pieprzą, nie interesuje mnie w jakich konfiguracjach, i w jakim zestawie płciowym. Niech się ten seks przerodzi się w miłość, nie obchodzi mnie to.

Jestem za związkami partnerskimi, niech biorą razem kredyty, niech po sobie dziedziczą, i tak dalej. Związki partnerskie, nie małżeństwa.

Co prawda widok dwóch całujących się facetów napawa mnie lekkim obrzydzeniem, ale taki samym obrzydzeniem darzę naleśniki z białym serem oraz dźwięk trącego o siebie styropianu.

Możesz jeść sobie naleśniki, pocierając z perwersyjną przyjemnością styropianem, ale rób to daleko ode mnie. Jeśli zdarzy się że natknę się na kogoś kto ceni sobie taki a nie inny sposób spożywania posiłków to nie wyjadę mu w ryj i nie zwyzywam od „fanów pierdolonego tarcia styropianem oraz jebanych naleśników”.

Albo pójdę gdzieś indziej, albo zwrócę mu uwagę czy mógłby przestać. Tyle.

Nienawidzę coming outów, przestańcie kurwa wyskakiwać z szaf. Choćbym nie wiem co zrobił, to ktoś po takim wyznaniu nigdy już nie będziesz dla mnie Andrzejem, Maćkiem, Pawłem, w momencie wyznania stanie się TęczowymAndrzejem, PedałującymMaćkiem, RóżowymPawłem. Będę patrzył na nich inaczej, wcale nie negatywnie, inaczej.

Proszę. Niech geje oznajmiają to że wolą tą samą płeć osobom zainteresowanym. Matce, Ojcu, w końcu może ich interesować fakt że nie doczekają się wnuków. Zakochanej  koleżance, niech nie ma złudzeń. Naprawdę reszty tego świata to nie interesuje, a jestem pewien że nawet u najbardziej tolerancyjnych osób w momencie wyjścia z szafy zmienia się optyka postrzegania wychodzącego. Już nie jesteś osobą. Jesteś gej-osobą, i lekko z francuskiego, les-osobą.
Cecha ta będzie górowała nad całą resztą twoich przywar.

Oznajmianie o własnej orientacji nie ma najmniejszego sensu, chyba że taki jest twój cel i chcesz być fabolous, wreszcie czymś się wyróżnić, poczuć specjalnie, lepiej od innych. W takim wypadku nie ma dla ciebie zbawienia, będziesz smażył się w gej-piekle. 

Dobra, wracając do Amsterdamu.

Władze miasta chcą zwalczać dyskryminację, dyskryminacją. Ograniczać wolność jednych w imię poszerzania wolności innych. Jeśli ktoś atakuje homoseksualistów uciekając do przemocy fizycznej jego miejsce jest w więzieniu, zamykanie ludzi za poglądy, rasę, ideologię ma swoją nazwę. Getto, i to getto w wymiarze tradycji niemieckiej.

Zwolennicy całkowitej legalizacji związków małżeńskich osób homoseksualnych twierdzą że bycie gejem/lesbijką to tylko preferencja seksualna, moc miłości (o ile da się to zmierzyć) jest identyczna jak u osób heteroseksualnych.

Zgadzam się.

Idąc tym tropem, skoro bycie gejem to tylko preferencja bycia zapinania w dupę, to w takim razie czemu władze Amsterdamu nie zamkną w getcie krytyków innych sposobów odbywania stosunków seksualnych.

Już widzę kontenery pełne przeciwników fistingu,  zamkniętych w klatkach obrzydzonych pissingiem oraz oddzielonych murem antagonistów dendrofilii, oraz zoofilii.
Czemu te „szumowiny” miałyby krytykować, obrażać, brukać plwocinami (nie dotyczy to fanów spittingu, im to by się spodobało), bić i dyskryminować osoby o takich, a nie innych preferencjach seksualnych.

Do getta bezdusznych skurwieli.

Chciałbym że działacze spod tęczowego sztandaru dali ludziom spokój, homo czy heteroseksualnych, tak samo jak przeciwnicy homoseksualistów dali spokój pedałom.

Gdyby, zamiast życiem seksualnym innych ludzi, wszyscy zajęlibyśmy się swoim własnym pożyciem świat byłby piękniejszym miejscem. Pełnym zaspokojonych kobiet i spełnionych mężczyzn.

Zamiast myśleć jak oni mogą to robić razem, sam to zrób. Na taki sposób w jaki ci to odpowiada.

Proszę Cię tylko o jedno.

Jedną rzecz.

Nie informuj mnie o tym.

sobota, 19 stycznia 2013

Pierwszy raz. Raz bywa bolesny, raz piękny.


Rozpoczynam pisanie bez zbędnych złudzeń oraz niezbędnych celów. Historia powstania tego skromnego bloga ukształtowała się następująco: Wstałem dzisiaj rano, relatywnie wcześnie, bo o 16. Następnie postanowiłem wreszcie zacząć pisać.
Nie wiem po co to robię, nie zastanawiam się nad tym. Dla mnie ten ekshibicjonizm myśli nie służy szukaniu poklasku, nie łączy się z poszukiwaniem akceptacji, prawdopodobnie chodzi mi o samo pisanie. Brak wymaganej świadomości świadczy być może o mojej głupocie, być może o odwadze. Prawdopodobnie o tym pierwszym, ponieważ właśnie rozwodzę się nad niczym brnąc w jeszcze większą pustkę. Beznadziejnie parafrazując znane powiedzenie, zawrę na łamach tego bloga co mi ślina na klawiaturę przyniesie.
Wiem tylko tyle że będę nadużywał znaków interpunkcyjnych, zwłaszcza przecinka.
Tak już mam, niestety.
To mój pierwszy wpis a pierwszy raz bywa krótki lub niesatysfakcjonująco długi.
Traumatyczny pierwszy raz może spieprzyć życie, zostawiając piętno którego pozbycie się może być naprawdę trudne. Pierwszy raz może zdeterminować całe nasze życie. Bardzo możliwe że na zawsze pozostanie Ci uraz do wąsatych mężczyzn jeśli twój pierwszy raz odbędzie się z wujkiem obdarzonym słowiańskim wąsem, choć równie dobrze gdzieś w głębi umysłu zawsze kiełkował będzie pociąg do dziewczyn będących kalką obiektu twojego premierowego wystrzału.
Mój pierwszy raz odbył się kiedy zobaczyłem ją siedzącą na parapecie, z bosymi nogami zwieszonymi nad krawędzią ulicy. Siedziała z maszyną do pisania na kolanach, a ja jadłem hinduskie żarcie w restauracji znajdującej się po drugiej stronie drogi. Akcja działa się w Amsterdamie, gdzie jak większość turystów pojechałem zwiedzać kolejne stany swojej świadomości, przechadzając się spalony po groteskowej dzielnicy czerwonych latarni.
Siedziałem więc, jadłem paskudną Tikke Masale i patrzyłem jak ona beztrosko macha nogami nad przepaścią. Stukot klawiszy przebijał się ponad szmer rowerów, i zgiełk późnego popołudnia. Stukanie brzmiało jak tupot kobiecych obcasów.
Mogła używać laptopa, ona jednak zdecydowała się pisać na maszynie. Archaicznym przyrządzie, który jednak nie pozostawiał złudzeń co do istoty jej działania. Gdyby uderzała palcami w plastikową klawiaturę komputera ludzie mogliby pomyśleć że pracuje w Excelu, albo używa PowerPoint’a, lub robi jakieś inne nieinteresujące gówno.  
Z maszyną do pisania na kolanach, oraz wykrzywioną w uniesieniu miną nie pozostawiała miejsca na wątpliwości. Tworzyła, nie ważne co, ważne że na jej całkiem ładnej twarzy gościł uśmiech. Szczery i prawdziwy.
To był pierwszy raz pomyślałem że chciałbym pisać, być na jej miejscu i w ten gorący letni dzień zapomnieć o wszystkim. W tak ekshibicjonistyczny, pachnący wolnością sposób rżnąć sobie od tak w klawiaturę.
Nie przejmować się co ludzie myślą, rozchylić płaszcz, pokazać jaja i mieć z tego przyjemność.
Kłamać. Naginać rzeczywistość, bo prawda bywa nudna.